Joeffrey Acrobat — Lędźwie skunksa

To już druga po Idiotycznych trzonkach powieść Acrobata, w której nie zajmuje się sposobem obierania pomarańczy przez mistyków Wschodu. Jednak tym razem jego gwałtowna niechęć do podejmowania bulwersujących tematów jeszcze bardziej rzuca się w oczy.

W powieści tajemnicza przeorysza idzie do łóżka z nie znanym osobnikiem rodzaju męskiego. Nie znany osobnik nie jest tego wart, choć to były hodowca nietoperzy wysadzanych brylantami, a w domu trzyma dwa śliniące się grzechotniki w złotych rajstopach. Nieświadom tego, zdaje się mieć inne zapatrywania na używanie bosaków strażackich w sytuacjach intymnych.

Podobnie jak w Alchemii strusia zachwyt budzą staranne opisy insektów domowych, jednak bez drastycznych szczegółów, do których autor zdołał nas przyzwyczaić. Może wyjątkiem jest tylko scena, w której pająk krzyżak zrywa własną nić pod wpływem ekstatycznego szeptu drogowego pachołka dochodzącego zza drzwi sypialni wraz z odgłosem narastającej wibracji.

To zderzenie mikrokosmosu pajęczaków z wciskającą się do alkowy kochanków motoryzacją należy bodaj do najsilniejszych stron powieści Acrobata i przypomina nieco jego wcześniejszą Biegunkę archanioła, w której szczególnie luźny rodzaj narracji przeszedł do historii literatury sowizdrzalskiej. Jednakże tutaj ekscentryczny zabieg formalny, polegający na sklejeniu kilku kart książki kończących opisywany rozdział, zdaje się raczej wskazywać na chęć wypełnienia wieloletniej pustki piśmiennictwa światowego i wzięcia na siebie całego ciężaru odwiecznych epickich zobowiązań artystycznych wraz z przyznaniem się do kradzieży sześciu błyskawicznych zamków w sklepie pasmanteryjnym przy Slit Road w roku 1952 (sprawcy nie odnaleziono do dziś, mimo wyznaczenia 50 tys. funtów nagrody dla kogoś, kto wylegitymuje wszystkie latarnie w mieście).

Kiedy pod koniec przeorysza zapada w letarg, po połknięciu kilku zdań własnej kwestii i wymazaniu z pamięci słowa linoleum, nieznany osobnik odwraca się od lustra, na którym cały czas wieszał odwrotnie piżamę, i wypowiada zdumiewające słowa: – Mój Patek-Philip! Dzieje się to zaraz po tym, jak zauważył odbicie nadgarstka faceta z naprzeciwka.

W tym momencie nad bohaterami pojawia się zatroskana twarz Pete Samprasa, któremu swego czasu proponowano zostanie patronem klasztoru o zaostrzonej regule dla jąkających się tenisówek. Jednakże pogrążona w malignie kobieta rozpoznaje w nim Orsona Wellesa, swojego ulubionego artystę w chwilach, kiedy traci przytomność.

Potwierdza to napis na jego policzku: różyczka, wyraźny znak przebytej choroby. Nabawił się jej w dzieciństwie, jeżdżąc na sankach pożyczonych od syna ogrodnika. W tamtych czasach – przypomina narrator – takie piętno na twarzy wypalano wszystkim ludziom noszącym nazwisko Welles, ewentualnie Nixon, którzy chorowali, uprawiając saneczkarstwo na pożyczonym sprzęcie. Pod warunkiem, że na imię mieli Orson lub Richard (Acrobat nigdy nie ukrywał swej mizoginicznej niechęci do damskich imion).

W przebłysku świadomości przeorysza dostrzega wreszcie prawy, niewidoczny dotąd policzek osobnika dotrzymującego jej towarzystwa, z rzucającym się w oczy znamieniem kokluszu. Zdumiona nie może wykrztusić słowa cisnącego się na usta i nerwowo gasi papierosa, który spadł jej na twarz z drugiego piętra.

Cała ta scena rozgrywa się na oczach burego kota, nieświadomego, że w żadnym razie nie przypomni sobie, w którym roku Southampton przegrało z Middlesbrough 0:3. Acrobat rozegrał ją po mistrzowsku. Jak sam przyznaje, pomysł całej powieści zaczerpnął z informacji prasowej, jaka przyśniła się matce Andrew Bidgeta, redaktora „Daily Mirror”, krótko po tym, jak jej spowiednik przyozdobił cekinami swoją świnkę morską.

 

 

 
   

Dwa duchy na zamku w Wiśniczu wywołały człowieka
 
Drwal zwykłym piewcą przyrody
Batalion holenderskich saperów znowu rozminował Białogard

 

 

 
redakcja kontakt © Copyright Nowy Pompon. All rights reserved.